Podróż na Antypody jest długa i wtedy się myśli o rzeczach ciekawych, miłych, a czasem i jakby mniej miłych...
Plan
Gdy w wyśmienitym humorze, mając wciąż w pamięci niezapomniane dwa miesiące spędzone w Polsce i okolicach późną wiosną i wczesnym latem 2009 wróciłem do nowego miejsca pracy i moi koledzy, którzy w większości nie pamiętali mojego imienia ale z typowo australijską życzliwością pytali mnie „Jak było?” – odpowiadałem zgodnie z prawdą: – „... kochani to były nasze najlepsze dwa miesiące w życiu...”, po chwili aby nie kusić losu do złego kończyłem słowami: – „...jak do tej pory...”
Miłość – klucz do sukcesu
Nikt z nich, pytających o to z ciekawości i raczej bez typowo polskiej bezinteresownej zawiści nie wiedział o tym, że plan naszej podróży (75 procent rodziny Ścieżków z przewagą dam) powstał rok wcześniej w czasie lotu na trasie Singapur-Franfurt nad Menem, w czasie mojego solowego pobytu w kraju nad Wisłą czerwcem roku 2008. Podróż na Antypody jest długa i nawet jeżeli zdamy się na światowego lidera w przewozach lotniczych, czyli Singapurskie Linie Lotnicze, możemy dobrze zjeść, możemy być oczarowani obsługą bezszelestnych pracowników, możemy korzystać z fantastycznego zestawu umilającego podróż, ale ta podróż wciąż trwa bardzo długo... Wtedy się myśli i myśli o rzeczach ciekawych, miłych, a czasem i jakby mniej miłych. Ja poświęciłem swój czas na rozmyślania jaki prezent byłby najbardziej na miejscu, aby w odpowiedni sposób docenić wagę zbliżającego się wielkimi krokami wydarzenia czyli naszego z Grażynką „Srebrnego Wesela”. W jaki sposób uczcić lata wspólnie przeżyte, lata w czasie których mało było dni złych, przeważały dni słoneczne i nie tylko dlatego, że lwią część wspólnego życia spędziliśmy w słonecznej Australii. Dni słoneczne były nam udostępnione także dlatego, że umieliśmy przez te lata oprócz miłości rozsnuć pomiędzy nami nić przyjaźni, a tylko to gwarantuje sukces w tego typu operacjach – niekoniecznie militarnych zwanymi. Jak to kiedyś powiedział mój znajomy: „nauczyliśmy się kochać nasze zalety i jakoś mniej zauważać nasze wady”. I to chyba był klucz do sukcesu.
Konwalie - najpiękniejsze kwiaty świata
Klucz, kluczem, ale teraz czas na coś ekstra... Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i pokrzepionym dwoma solidnymi drinkami na podstawie szkockiego eliksiru zdrowia i witalności zacząłem myśleć co i jak... Termin wydawał się oczywisty – musimy lecieć końcem maja, no bo maj – oprócz nieśmiałych dotknięć lata, oprócz Dnia Matki – ma jeszcze coś za czym moja żona tęskniła lat długich 15... W maju kwitną w Polsce najpiękniejsze kwiaty świata – konwalie! Piękne są swoją prostotą a pachną jak grzech... Kiedyś dawno temu kupowałem majem takie małe bukieciki, gdy spotykaliśmy się mając wspólne życie jakby w planach... Teraz miał to być powrót do jednego ze źródeł życia.
Potem oczywiście czerwiec, bo wtedy urodziny mojej Mamy. Każde z tych urodzin są ważne, ale te późno po siedemdziesiątce – coraz ważniejsze.
Najważniejsze rocznice
Oczywiście w czerwcu są rocznice – 16-go ta jakby mniej ważna, czyli rocznica naszego ślubu cywilnego oraz oczywiście ta najważniejsza z ważnych, czyli 23-go czerwca.
Powstał szkic na który zacząłem nanizywać inne atrakcje przez Grażynkę mile widziane. Kiedyś dawno temu w naszych młodzieńczych latach patrząc na obraz przedstawiający grecką wyspę Santorini obiecałem mojej dziewczynie, że kiedyś tam pojedziemy. Było to tak dawno i realia wtedy były takie, że bardziej uwierzyłaby w podróż na Księżyc niż akurat do Grecji. Teraz nadszedł czas na realizację tej obietnicy. Do planu wyjazdu dodałem wyjazd na Kretę zgodnie z rekomendacjami naszych krakowskich znajomych, córce naszej Natalii, dla której był to pierwszy wyjazd do Polski zapewnić chciałem atrakcje innej rangi – Zakopane połączone z wyjazdem na Kasprowy Wierch, Gubałówke i spacer tatrzańskimi szlakami... Pieniny z fantastycznym i wciąż jakby niedocenionym w pełni spływem Dunajcem oraz wizytę w miejscowości Tylmanowa, gdzie mama jej jeździła na wakacje rokrocznie od dnia gdy skończyła lat osiem. Co roku Grażynka była tam latem najpierw z rodzicami, potem z narzeczonym, z mężem, a na końcu z synem Rafałem... Najwyższy czas, aby zabrać tam kogoś po kądzieli i na dodatek urodzonego gdzieś daleko do góry nogami. Nie mogliśmy zapomnieć o skoku na Mazury, gdzie długie 15 lat czekali na Grażynkę nasi znajomi od serca – Jadzia i Staszek. Nie mogłem zapomnieć też o tym, ze w 2004 w czasie mojej wizyty w Polsce połączonej z 25-leciem zdania egzaminu maturalnego – gdy rozstawaliśmy się rześkim krakowskim świtem w „Alchemii” na krakowskim Kazimierzu – umówiliśmy się nieodwołalnie za 5 lat w Krakowie. Z informacji dochodzących z kraju wiedziałem, że impreza szykuje się na ostatnią sobotę czerwca 2009.
„Wisienki na torcie”
Na deser naszego wyjazdu chciałem zorganizować coś ekstra. A jak być w Europie i nie pojechać do stolicy Europy czyli Paryża!? Nigdy byśmy sobie tego nie wybaczyli... Oczywiście, nawet w najlepszym deserze jest ta przysłowiowa wisienka na torcie. W naszym przypadku tą wisienką podsumowującą całość miała być druga już wizyta w Hongkongu a w szczególności wizyta w Disneyland Hotel gdzie moja żona czuje się najlepiej na wiecie, a córce naszej pobyt w tym miejscu też jakoś nie wadzi. Gdy otwierałem oczy po nocnej drzemce tuż przed lądowaniem na lotnisku we Frankfurcie nad Menem, miałem już w głowie gotowy plan wyjazdu za rok. Teraz trzeba było na miejscu wszystko jak najlepiej zorganizować i potem powkładać do tego australijskie klocki – urlopy, finanse, wolny czas w szkole u Natalii oraz upewnić kochającą matkę, że syn 23-letni da sobie śpiewająco radę podczas naszej nieobecności.
Czerwcem 2008 roku w Krakowie wszystko poszło jak z płatka. Znalazłem panią w biurze turystycznym, która miała nam pomóc zorganizować wyjazd na Kretę, koledzy z klasy pałali chęcią spotkania w 30-stą rocznicę matury i co ciekawe – zapowiadała się niespotykana na tego typu imprezach frekwencja, dzięki uprzejmości bliskiego kolegi z liceum nawiązałem kontakt z jego bratem, który od ponad 20 lat mieszka w Paryżu i obiecał być naszym przewodnikiem po Mieście Miłości. Odwiedziłem kilka miejsc, które nadawać by się mogły na miejsce przyjęcia po srebrnej rocznicy – zostawiając ostateczną decyzję kochanej żonie, zamówiłem msze dokładnie w 25 lat po naszym ślubie, w tym samym kościele i otrzymałem obietnicę, że Ksiądz Infułat Jerzy Bryła odprawi ją pod warunkiem że dnia tego dożyje.
* * *
Gdy wysiadałem w dniu 24 rocznicy naszego ślubu na naszym lotnisku w Adelajdzie z samolotu, który szczęśliwie dowiózł mnie do domu – moja żona jeszcze nie podejrzewała, że oprócz wspaniałego bukietu storczyków nabytych w Singapurze mam jeszcze „COŚ” w zanadrzu...
CDN
Jacek Ścieżka
|