... osoby które decydują się na
emigrację, to jednostki obdarzone wielką energią, wielką
wiarą we własne siły i ufnością w przyszłość...
To był rok 1982. Po nabożeństwie w
Kościele w Royal Park podeszła do nas pełna pogody ducha
starsza pani.
— Poznajcie się, to pani Maria — rzekła
siostra Jadwiga. — A to pan Stanisław, nowo przybyły emigrant
z Polski — przedstawiła mnie.
— Jak się panu podoba Australia?
— Jestem oczarowany — odpowiedziałem na
pytanie Marii. — Dużo słońca, owoców,
uśmiechniętych ludzi, a jeszcze do tego
śpiewamy jak w rodzinnej wiosce — zachwycałem się.
— Jeżeli tak, to będzie panu dobrze. Ma
tu pan kogoś z rodziny?
— Tak, dużo życzliwych ludzi, jak pani.
— Przeżyłam i widziałam w życiu wiele. I
choć mam już 69 lat czuję się dobrze.
— Czy może pani podzielić się swoim
doświadczeniem czy wspomnieniami?
Wyznania Marii: – sama samiuteńka
— Nie lubię wracać do smutnych wspomnień,
ale trudno je pominąć — rozpoczęła swoją opowieść Maria. —
Kiedy byłam w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück,
widziałam ludzi psychicznie słabych, ale ich silna wola
przetrwania pomogła im przeżyć. Znałam też silnych
fizycznie, którzy załamali się, gdyż przedwcześnie
powiedzieli sobie: — Nie! Tego nie wytrzymam, już stąd nie
wyjdę!... Ci rzeczywiście nie wrócili.
Należałam do tych pierwszych, dlatego
żyję. Po wojnie poznałam męża. Wspólnie zdecydowaliśmy
wyjechać do Australii. Mieszkam blisko i zapraszam na
herbatkę.
Ten domek, to owoc ciężkiej pracy,
olbrzymich wyrzeczeń. Sąsiedzi Australijczycy widząc jak
pracujemy, budujemy, mówili: — Patrzcie! Wkrótce milionerami zostaną!
Nie zostaliśmy milionerami, lecz wiodło
się nam dobrze. Kiedy wydawało się że mamy już wszystko,
zmarł mąż. A potem dzieci, syn i córka, wyfrunęły z domu jak
pisklęta. Na swoje. A ja zostałam sama, samiuteńka.
Długo nie mogłam przyjść do siebie.
Miałam nawet ochotę wrócić do kraju. Na szczęście szybko
zrozumiałam, że zmieniłabym tylko miejsce, a cierpienia i
samotność pojechałyby ze mną. Wiedziałam, że albo podejmę
swój krzyż, albo on mnie przygniecie. Młodzi chcieliby, abym
sprzedała dom, przeniosła się do nich, ale ja czuję się
swobodnie u siebie. Czasem wyobrażam sobie, że pofrunę.
Będzie tak, jak było tyle razy, gdy wyjeżdżałam w daleką podróż.
Uporządkowałam już swoje rzeczy –
zostawiłam w kopercie ostatnie zlecenia, testament.
Często śnią mi się moi bliscy. Czasem są
smutni, czasem weseli. Budzę się i jeszcze słyszę ich głosy.
Nie boję się śmierci. Można żyć młodo mając 80 lat, bo
młodość nie liczy się latami, jest to stan umysłu, serca...
Często bywa darem natury.
Zapadł wieczór. Czas wracać do domu.
Dlatego z życzeniami optymizmu żegnałem panią Marię.
Wszyscy koledzy Lecha
Kiedy po raz pierwszy przekroczyłem bramę
zakładu pracy, miotały mną mieszane uczucia. W Polsce każdy
miał tytuł. Mówiło się „panie inżynierze”, „panie
magistrze”, „kierowniku”, „prezesie”. A jak ktoś tytułu nie
posiadał, to mówiło mu się zwyczajnie „szefuniu”.
A tu, w Australii? — What is your name?.
— Stasiu!
Odtąd wszyscy mówią mi po imieniu.
Myślałem sobie dwojako: skoro zwracają
się do mnie po imieniu, to już są moimi przyjaciółmi. Była
też inna możliwość: jestem obcy, więc nic dziwnego, że nie
mają do mnie szacunku i lekceważą mnie.
Upłynęło wiele czasu nim zrozumiałem, że
nie mieli czasu ani cierpliwości na ugrzecznienia,
konwenanse, tytuły, owijanie rzeczy w bawełnę i inne takie
duperele. Owszem, okazali się wyrozumiali na moją
nieznajomość języka, wyjaśniali, informowali, ale oficjalne
grzeczności zostawiali na specjalne okazje lub spotkania
towarzyskie. Przechodzenie na „ty” niczego nie dowodzi,
a ułatwia życie!
Wkrótce to zrozumiałem.
Podczas „lunchu” Australijczyk zadał mi
takie pytania: — Znasz Lecha Wałęsę? Siedziałeś w
więzieniu? Wszyscy Polacy, których znam, powiadają, że są
kolegami Lecha i opowiadają o pobycie w więzieniu.
— Nie siedziałem, ale wszyscy jesteśmy
nosicielami idei Solidarności — odrzekłem. — Czujemy się
duchowo spokrewnieni z Lechem. Wszyscy marzymy, aby Polska
była Polską, abyśmy nie musieli wywozić naszej młodości,
wiedzy, doświadczenia na obczyznę.
— Wy Polacy — rzekł — jesteście dziwnym
narodem. Umiecie dobrze pracować, szybko się dorabiać,
macie tysiące pomysłów, na które innych nie stać przez całe
życie.
— Tak, to prawda, że wolimy umierać
stojąc, niż żyć na kolanach w narzuconym systemie —
odpowiedziałem.
Wyznania Antoniego i Agnieszki – koniec z marzeniami!
W pubie rozmawialiśmy chyba zbyt głośno,
co zwróciło uwagę starszego pana. Przedstawił się i
poprosiliśmy go do stołu. Po wstępnych: — Gdzie? — Kiedy? —
Skąd? i po drugim piwie Antoni rzekł: — Jak myśmy
przyjechali, to spaliśmy w namiotach, za potrzebą chodziło
się w krzaki i zarabiało się 7 funtów na tydzień.
Po wielu latach trudu mam rodzinę, dom,
samochód. Dom mi już dawno bokiem wychodzi, harowałem na
niego bardziej niż fornal we dworze. Z tą różnicą, że fornal
po robocie walił się pod pierzynę, podczas gdy ja po
dziennej zmianie brałem nocną. Dzień po dniu, żadnej
rozrywki!
Dziś łamie w krzyżach, dokucza serce, jem
kiedy nie jestem głodny, kładę się spać bez potrzeby snu, a
rano wstaję zmęczony... – I co mi pan poradzi?
— Nigdy nie jest za późno pokolorować
życie, zrealizować marzenia — odrzekłem. — A co pan lubi? —zapytałem.
— Marzyłem od dawna o podróżowaniu, bo
ciągnęło mnie w świat. Ale jak się ożeniłem, koniec z marzeniami!
— Weź pan swoje „tauzeny” do kieszeni,
jedź pan z żoną na Hawaje, a po przyjeździe pogadamy — zaproponowałem.
Tak rozstaliśmy się w milczeniu. Minęło
kilkanaście miesięcy, spotykam Antoniego i wołam: — Co u
pana? Jak było na Hawajach?
A on na to: — Idź pan do ch... z tymi Hawajami!
— A to niby dlaczego?
— Wie pan co? Jak tylko wspomniałem mojej
aby jechać razem, to ona na mnie z wrzaskiem: —„ty stary
pryku! Hawajek ci się zachciewa, co?! W kościach cię łamie,
korzonki bolą, a ty na Hawaje!!! Dach przecieka, dom wymaga
naprawy, a ty co!?”
W końcu uległem, może ma rację, zresztą
do pubu bliżej niż na Hawaje, chodź pan do nas, niedaleko
mieszkamy.
W progu powitała mnie żona Antoniego, Agnieszka.
— Piękne macie państwo mieszkanie — zagadałem.
— I ja tak myślę — odrzekła pani domu.
— Czy to ja dawniej myślałam, że będę
stąpać po dywanach, a do kościoła jeździć Holdenem? Rodzice
mieli tylko 6 morgów. Zaczynałam od służby, a potem
wywieźli mnie na roboty do Niemiec.
Po wojnie poznałam męża i zdecydowaliśmy
się przyjechać do Australii.
Dziś po latach marzę, aby odwiedzić
rodzinną wioskę w kraju, chaty słomą kryte. Po nocach śnią
mi się wierzby nad stawem, gdzie pasłam gęsi. Chciałabym
zobaczyć boćka, który co roku witał wiosnę na dachu. Powiem
panu, że nawet chciałabym powąchać wsiowej gnojówki,
przejść przez błotnistą drogę do kościoła. Niegdyś szło się
tam boso, a buty wciągało przed wejściem do kościoła.
Wyznania Wacka – cicho jak na cmentarzu
— W Polsce w kamienicy mieszkałem i każdy
wiedział co się u sąsiada dzieje. A jak z pracy wracałem, to
na klatce wiedziałem co u kogo na obiad. Powiesz pan, że to
babskie sprawy... Ja bym wolał, żeby tak było, ale co żonie
dolega to i mnie boli. Zanosiło się w domu na awanturę, to
wypadałem do kiosku z piwem.
A tu, panie, wieczorem, cicho jak na
cmentarzu. W obrębie kilku kilometrów nikt mi nie zaklnie po
polsku! Żadnych piosenek, ani nocnych pijusów! Wszystko
takie kulturalne! Słychać tylko: — „how are you this
morning?” czy — „lovely day, isn't it?” Jakaś nudna ta
australijska kultura. Nikt nie wpadnie wieczorem zagrać w
karty. Nikt z nikim o niczym nie mówi, bo znajomi na drugim
końcu miasta...
Panie! My jesteśmy narodem towarzyskim,
potrzebującym gromady, stada i zabawy! Nam nigdy nie
brakowało okazji do bitki i wypitki! W kupie nam lepiej,
raźniej, może mniej kulturalnie, ale za to życiowo, a o to
przecież chodzi, aby żyć — ciągnął dalej swą wypowiedź pan Wacek.
Jaka jesteś emigracjo?
Ta dzisiejsza i ta sprzed lat?
Życie na emigracji każdy przeżywa
osobiście i na różny sposób.
Dziś nietrudno przemierzyć olbrzymie
przestrzenie, rozpakować plecak na innym kontynencie. O
wiele trudniej jest rozpoczynać wszystko od nowa.
Tak robotnik, jak inteligent czy
rzemieślnik, przechodzi na emigracji nieprawdopodobne
przeobrażenia mentalne, społeczne i kulturowe. Emigracja
oznacza diametralne zmiany w stylu życia i dla większości
jest szokującym doświadczeniem. Dlatego stanowi trudny
sprawdzian ludzkich sił i możliwości.
Z dziejów ludzkości wiemy, że emigrowały
wszystkie narody. Starożytne i nowożytne. Bez potężnej
emigracji nie byłoby Stanów Zjednoczonych czy Australii.
Emigranci nieśli za sobą ogromne zmiany. W każdej dziedzinie
życia. W skali globalnej jest to proces, który wyzwala
ogromną energię, choć niewątpliwie pociąga indywidualne
ofiary, dla tych co zmienili miejsce, ale nie siebie.
Malkontenci w PRL-u, w atmosferze
powszechnego narzekania, nie rzucali się w oczy. Ale tu, w
Australii, poczuli się bardzo dziwnie. Tak szczerze mówiąc
nie było na co narzekać!
Uważam, że osoby które decydują się na
emigrację – wyjazd z kraju urodzenia, zaczęcia wszystkiego
od nowa – nie są osobami przeciętnymi. Są to jednostki
obdarzone wielką energią, wielką wiarą we własne siły i
ufnością w przyszłość: są indywidualistami.
Tyle wspomnień! Chciałoby się je zatrzymać,
a czas biegnie nieubłaganie. Drogi powrotnej nie widzę, jedynie
we wspomnieniach. Może dlatego lubimy takie książki
jak „Bittersweat Bread” Stanisława Gotowicza czy
„Lilie dwóch kontynentów” Floriana
Wittholza, a także wspomnienia Zbigniewa Zołoteńkiego.
Dla mnie każde takie spotkanie oznacza
nowe spojrzenie na życie emigranta. Co osoba, to inna
historia, inny los.
Stanisław Podhalański
|