Trzecie dziesięciolecie czyli od Fołtasiówny do „kobiety nagiej
zupełnie”
przypomnij sobie odcinek drugi
Praca w zespole teatralnym stała się najważniejsza obok pracy
zawodowej i rodzinnych obowiązków. Garstka zapaleńców spędzała ze sobą
nie tylko środowe wieczory, ale również niedzielne przedpołudnia zaraz
po mszy. To był czas przeznaczony na próby, które odbywały się w domach
prywatnych, później w Centralnym Domu Polskim, a potem w klubie
Millennium.
Kiedy nie było prób spotykali się na piknikach w ogrodzie
botanicznym, grali w siatkówkę, pili piwo, rozmawiali o sprawach
nie-teatralnych. Ale tak naprawdę to łączył ich teatr, mówił mi o tym
niejednokrotnie Roman Izdebski, który od samego początku, aż do
roku 1995 brał udział we wszystkich przedstawieniach teatru. Jeśli ktoś
należał do teatralnej grupy to niejako należała do niej jego cała
rodzina. Jeśli komuś z domowników nie odpowiadały godziny prób to, taki
ktoś pojawiał się niczym meteor. Grał w jednej sztuce, a potem wycofywał
się rakiem, tłumacząc najczęściej, że mąż lub żona postawili ultimatum
„ja albo teatr”.
Smutne to, ale zdarza się do dzisiejszego dnia, że z tego powodu
zespół traci brać aktorską. Dlatego też raz po raz w adelajdzkiej i
melbourneńskiej prasie pojawiały się apele Henryka Krzymuskiego
pod hasłem „Polaku, wstąp do teatru". O dziwo, to nie gorące prośby
prezesa teatru, ale osobiste kontakty członków zespołu z polskim
środowiskiem w Adelajdzie przynosiły oczekiwany skutek. A kiedy i to
zawodziło – do grania wyganiano własne dzieci. Zdzisław Samcewicz
przekonał córkę Gabi, aby pojawiła się w roli Modelki w sztuce
Morstina „W słońcu” (1976), Marian Gawęda – syna Marka,
który zagrał Rysiunia w „Przeprowadzce" Rostworowskiego (1985), a w
kilka lat później swoją córkę Celinę, którą niektórzy może
jeszcze pamiętają ze wzruszającej roli Dziecka („Ich czworo” – G.
Zapolskiej) . Być może z tego powodu utarło się przekonanie, że zespół
teatralny prowadzony przez Krzymuskiego to zamknięta i niedostępna grupa
towarzyska. Nigdy tak nie było. Do zespołu mógł przyjść każdy – choć
może nie od razu dostawał do grania pierwszoplanową rolę. Teatr to
wielka machina, potrzebuje sporej grupu ludzi, pracujących również za
kulisami. Takich, którzy będą dbali o kostiumy, opracowanie programów
teatralnych, budowanie dekoracji i suflerowanie. To ostatnie zajęcie
jest niesamowicie odpowiedzialne – i jak kronika teatru podaje –
ogromnie kształcące. 95 procent osób piastujących na początku swojej
drogi teatralnej stanowisko suflera debiutowało później z powodzeniem na
scenie.
W trzecim dziesięcioleciu Teatr zaproponowł swoim widzom rozmaitości.
Znalazła się tam kolejna komedia Jurandota „Mąż Fołtasiówny", wspomniana
już sztuka Morstina, „W czepku urodzona" Skowrońskiego oraz „Żołnierz i
bohater" Shawa. Był to ewenement repertuarowy, bowiem później już nigdy
nie sięgano po sztuki pisane nie przez polskich autorów.
Koniec roku 1980 stał się w historii teatru pewnego rodzaju momentem
przełomowym. Nie tylko ze względu na Festiwal Pol-ART, który odbył się z
wielką pompą w Adelajdzie i na którym Teatr przedstawił „Teatr św.
Franciszka", opierając się na obsadzie i scenografii z roku 1972. Był to
bowiem spektakl, który obejrzeli emigranci, o których się mówiło „nowo
przybyli”... Spektakl wywołał takie wrażenie, że niemal nazajutrz do
zespołu zgłosiła się grupa zapaleńców, oferując swoją pomoc w
przygotowywaniu przyszłych premier. Byli wśród nich również
profesjonaliści jak Alicja Zalewska, Jerzy Felczyński,
Andrzej Mazanek lub osoby związane z ruchem amatorskim jak
Bogumił Drozdowski, Bożena Żyra czy Anna Jeleniewska
oraz spora grupa, która w teatralnym zespole szukała jedynie przyjaciół
i kontaktów z językiem polskim. Na pewno wszyscy oni mieli wpływ na
dzisiejszy kształt teatru. Ich twarze zatrzymały klisze fotograficzne,
ich działalność przetrwała w teatralnych anegdotach...
Okładka do programu teatralnego ręcznie malowana według projektu Krystyny Łużnej
Z biegiem lat wielu z nich rozstało się z teatrem nie mówiąc nawet do
widzenia, inni w sposób bardziej burzliwy, jeszcze inni w sposób
serdeczny, zmieniając po prostu scenę na fotel na widowni. Ale w tych
pierwszych latach 80. zespół rozrósł się i wyraźnie odmłodził –
Krzymuski był pewny, że mając takie zaplecze może się spełnić jego
marzenie – będzie mógł nareszcie wystawić „Wesele” Wyspiańskiego. Jako
jedna z osób nowo przybyłych najęta do różnych posług, jak robienie
kawy, suflerowanie, zamiatanie sceny oraz mająca jako taką wiedzę
teatralną (praca dyplomowa z historii teatru) wmawiałam reżyserowi, żeby
zostawił te mrzonki. Sądziłam, że zaniecha tego pomysłu zaraz po
pierwszej próbie czytanej. Wiersz Wyspiańskiego okazał się nie do
pokonania dla tych, którzy np. tak jak Danka Kuczerówna polskiego
nauczyli się praktycznie w teatrze, czy Jurka Demczuka, któremu
powierzono rolę Czepca, a on rzucał skryptem i pytał „po jakiemu to
napisane?” A ja mu na to: „A po krakowsku”. Nie pamiętam ile minęło
niedziel i śród, kiedy język Wyspiańskiego stał się wszystkim bliski.
Ba, nawet w codziennych rozmowach cytowano go często i gęsto.
Sama premiera 17 grudnia 1982 w Scott Theatre na adelajdzkim
uniwersytecie była wydarzeniem, którego chyba już później nie udało się
teatrowi powtórzyć. 30 postaci scenicznych, zespół „Tatry”, Chochołowi
przygrywali na skrzypcach Karol Herisz i jego amerykańska żona,
członkowie adelajdzkiej orkiestry ABC. Wzruszenie czuło się na widowni i
wśród występujących. Jerzy Felczyński w roli Poety grzmiał swoim
wielkim głosem wytrenowanym w szkole teatralnej, wzruszony, bo w
stołecznym teatrze Komedia miał zupełnie inne emploi, aktor grający rolę
Dziennikarza rozpłakał się za kulisami po pięknej scenie ze Stańczykiem,
Rachela Kuczerówny była zjawiskowa, a Zdzisław Nowacki w czasie
przerwy nauczył się drugiej roli, bo kolega nie mógł się wyrwać z pracy
na premierę, zaś scenografia Ostoi-Kotkowskiego zadziwiała swoim
realizmem i artystycznym skrótem.
Przygnębieni ogłoszeniem stanu wojennego w Polsce szukaliśmy sztuki
aktualnej, drapieżnej, która powie coś o współczesności wprost – bez
alegorii jaką operował Wyspiański. I tak doszło do premiery „Świadomości
mijającego czasu” Henryka Rozpędowskiego. Sztuki nie wybitnej, ale
przedstawiającej realistycznie lata osiemdziesiąte w PRL. Już sam spis
postaci: „Kapitan Służby Bezpieczeństwa; Obywatel amerykański, który
wrócił na stałe do Polski w roku 1980" sugerował o czym ta sztuka
będzie.
Zespół jednak miał już dosyć polskiego modernizmu (Wesele),
„świeckich moralitetów” (Teatr św. Franciszka), nostalgii (dramaty
Szaniawskiego), domagał się komedii takiej co to i aktor i widz bawić
się będą pospołu. Wybór padł na niezawodnego hr. Fredrę i jego „Damy i
huzary". Na scenie prym wiodły „trzy siostry" Lidia Ślusarska,
Wanda Demczuk i Danka Kuczera, grające ze swadą siostry
Majora. Po czwartym przedstawieniu spakowały się i powiedziały, że to
był ich ostatni występ.
Pustawo się zrobiło w dziale „obsada kobieca”. Na szczęście w
kolejnej sztuce – „Przeprowadzka" Rostworowskiego więcej było ról dla
mężczyzn. Ten ciężki, dramatyczny utwór z sugestywną, malarską
scenografią Ostoi-Kotkowskiego doczekał się poważnych recenzji pióra
Wandy Szczygielskiej i J. Jażydżńskiej w „Tygodniku Polskim"
oceniających nie tylko przedstawienie, ale twórczość i postawę
ideologiczną Rostworowskiego.
Aktorzy i reżyser tego spektaklu czytali je z głębokim zrozumieniem i
powagą. Aż do dnia kiedy do teatru przyszedł anonim, a w nim (pisownia
autentyczna):
„aby Polacy na emigracji odgrywali taki teatr to jest niedouwierzenia. Przecież
my jesteśmy Przedmurzem Chrześcijaństwa. Przecież zdaniem każdego polaka jest
Bóg, Honor, Ojczyzna. Jak może polak malować dekoracje. Obraz Matki Boskiej
Częstochowskiej, a przy niej kobietę nagą zupełnie, jak mogą polacy odgrywać tą
rolę niemoralnego życia przy tych obrazach. Choć zdarzały się takie wypadki, ale
publicznie nigdy tego nie powinno się pokazywać".
I wtedy w teatrze zapanowała radość – reakcja widza to największe
wynagrodzenie jakie mogą otrzymać ludzie teatru. Tak zawodowego jak i
amatorskiego.
Ewa Błahij-Leśniewska
(Ciąg dalszy nastąpi)
Tekst oparty na książkach: „Polacy
w Południowej Australii 1948-1968”, „Emigranckie igraszki w Krainie
Kangurów” Henryka J. Krzymuskiego i rozmowach z członkami Polskiego
Teatru „Stary” w Adelajdzie.
|