Rozmowa o życiu, które przerosło teatr
Ewa Ławniczak
Siedzimy w ogrodzie pełnym zieleni i kwiatów. Wspominamy dawne
wrocławskie dzieje, te sprzed 25 lat. Wrocławskie ulice, kluby i teatry.
Ewa wyciągnęła pożółkłe gazety, swoje fotografie-portrety, które robili
jej – wrocławskiej aktorce - najlepsi wrocławscy fotoreporterzy. – O!
Popatrz na tę fotkę w „Gazecie Robotniczej” z marca 1981 roku. Widzisz
ten podpis? Tadeusz Szwed. To on zrobił mi to zdjęcie.
Serce podskoczyło mi do gardła...
Z Tadziem zjeździłam wszystkie kąty Dolnego Śląska. Ja pisałam, On
fotografował. A tę fotkę pięknej dziewczyny po prostu pamiętam z tamtych
lat! Przed oczami stanęła mi redakcja i ta pożółkła dziś gazeta w mojej
ręce z czarno-białą fotografią na pierwszej stronie. — Boże drogi! —
pomyślałam teraz. — Czy wtedy, 24 lata temu, spoglądając na tę
dziewczynę z pierwszej strony mojej gazety, mogłam przypuszczać, że
poznamy się kiedyś na drugim końcu świata? I że nie będę miała dla Ewy
dobrej wiadomości: — Tadziu nie żyje.
To już ostatnie dni, kiedy jeszcze możemy się spotkać i pogadać tu, w
Black Forest, jednej z dzielnic Adelaide. Bo za chwilę Ewy w tym mieście
nie będzie.
— Kto chce mieć spokojne życie, w którym nic się nie dzieje, niech
mieszka w Adelajdzie — mówi z sarkazmem Ewa Ławniczak. —
Ostatnio przez miesiąc pobyłam sobie w Melbourne i stwierdziłam
ostatecznie, że tam się przeprowadzę. Nieważne, że tutaj – w Adelajdzie
– mam dom, o którym myślałam, że będzie już do końca życia moim domem. A
tam, gdzie jadę, będę musiała coś wynająć. Nie szkodzi!
Jesteś tego pewna?
— Wyjazdu z Adelajdy do Melbourne? Ależ ten pomysł prześladował mnie
od dawna! Nie byłam jednak na tyle odważna, by go zrealizować. Myślałam
po polsku: – przecież masz ładny dom, piętrowy, w niezłej dzielnicy...
Jednak w Australii tego rodzaju dom nikogo nie trzyma, a ja po prostu
muszę coś ze swoim życiem zrobić. Tak myślę i jestem tego pewna.
Powspominajmy zatem...
— Byłam aktorką Teatru Współczesnego we Wrocławiu. – W ciągu sześciu lat zagrałam sześć głównych ról.
Przede wszystkim amantek, bo akurat wtedy byłam młoda i piękna (śmieje
się).
Przypomnij, w jakich sztukach grałaś?
— A daj spokój! Jakie to ma teraz znaczenie? Nie chcę do tego wracać.
Naprawdę!
Ależ dlaczego?
— Nie jestem aktorką od dwudziestu lat, czyli od chwili przyjazdu do
Australii... Pozostały mi tylko fotografie, a na nich moi koledzy,
wspaniali aktorzy i świetni koledzy.
No to powiedz, jak znalazłaś się w Adelajdzie?
— Przyjechałam do tego miasta, bo stąd miałam sponsora. Byłam wtedy w
siódmym miesiącu ciąży. Nogi tak mi spuchły po podróży, że przez dwa
tygodnie chodzić nie mogłam. Ale chciałam urodzić moje dziecko w
Australii, a nie w Niemczech, żeby po prostu dostało obywatelstwo.
W Niemczech?!
— Pamiętasz? Rok 1982. Stan wojenny. Nasz teatr wyjechał na turnee do
Niemiec... Trójka z nas tam została: Tadek Galia, który ciągle
jest w Niemczech i Sławek Wabik, który, niestety, odszedł od nas
na zawsze, a był w Sydney. I ja w Adelajdzie.
Tak pamiętam to wydarzenie, bo wszystkie wrocławskie gazety się o
tym rozpisywały. Za tę waszą ucieczkę najwięcej oberwało się wtedy
Kazimierzowi Braunowi, reżyserowi.
— Kazimierz Braun był nie tylko wspaniałym reżyserem, ale też bardzo
ciepłym i wyrozumiałym człowiekiem. Wziął na siebie całą
odpowiedzialność za naszą ucieczkę, za co do dziś jesteśmy mu bardzo wdzięczni.
Czasy były wtedy bardzo trudne.
Przyjechałam do Adelajdy tylko z jedną walizką. Po prostu uciekłam
z Polski i niczego nie mogłam ze sobą zabrać. Tu urodziłam córkę i
zaczęłam życie od nowa.
Kiedy ponad trzy lata temu wyjeżdżałam do Australii, to często
słyszałam pytania: — „a co ty tam będziesz robić?!”
— Ja też je słyszałam! I niezmiennie odpowiadałam: – uczyć się będę!
To ładniej zachowałaś się ode mnie, bo ja wrzeszczałam, że będę
opalać się na plaży...
— Też dobrze. Po roku, gdy już Agatkę nieco odchowałam, postanowiłam
czegoś się nauczyć, by móc pracować i zarabiać na utrzymanie rodziny. O
aktorstwie nie mogłam marzyć. Ale – jak mi się wtedy wydawało – mogłam
spełnić swoje dawne marzenia o sztukach plastycznych.
W Polsce nie malowałam, ale podejrzewałam siebie o talent. Miałam
dobre wyczucie koloru. Był taki czas, że ręcznie malowałam podkoszulki.
Pamiętasz? Była taka moda. Każdy mój podkoszulek był inny. Młodzi ludzie
chętnie to kupowali, by się jakoś z tłumu wyróżnić.
Tak pamiętam.
— W Adelajdzie zaczęło się oczywiście od kursu języka angielskiego.
Trzy miesiące tylko wytrzymałam. W tym czasie jeden z kolegów podpatrzył
moje „bazgroły” i zauważył, że mam talent do rysunku. Namówił mnie na
studia.
Posłuchałam.
Prawie po angielsku nie mówiłam, gdy zaczęłam studia w North Adelaide
School of Art. Przez pierwsze dwa lata wszyscy studenci myśleli, że ja w
tej szkole uczę, bo się do nikogo nie odzywałam. Ale w takich szkołach
mówi się bardzo ekspresyjnym językiem, szybko się go nauczyłam, jednak z
pisaniem do dzisiaj mam problem.
Na początku robiłam obrazki z materiałów, które sama
farbowałam.
Skończyłam szkołę, bo lubię coś zacząć i skończyć. Ale wkrótce się
okazało, że mimo dyplomu, nie mogę znaleźć pracy. Dopiero wtedy pani
dyrektor tej szkoły wyznała, że specjalista od ręcznego malowania
materiałów nie ma czego szukać w Adelajdzie, bo cały ten przemysł jest w
Melbourne.
Przez parę miesięcy siedziałam więc w domu i rysowałam na materiale.
Obrazki trafiły na wystawę i nawet je wszystkie sprzedałam.
Potem zaczęłam się zastanawiać, jaki jeszcze mogę zdobyć zawód w tej
dziedzinie. Wymyśliłam sobie graphic design na University of South
Australia. Dziś tego żałuję, bo ten sam zawód mogłam zdobyć na TAFE w
ciągu dwóch lat, a nie czterech, jak na uniwersytecie. Tytuł „Bachelor
of Design” też przeszkadzał w zdobyciu pracy, bo miałam zbyt wysokie
kwalifikacje. A wcześniej znajomi mi mówili: — Och! Bachelor is better!
Dziecko, praca, dorabianie, uniwersytet, szósta rano... O czwartej o
świcie szłam spać, bo tyle nam zadawano. Cztery lata to było piekło.
W tym czasie rozwiodłam się z mężem. Wzięłam dziecko i wyszłam. Znów
z jedną walizką. Ale się nie dawałam!
Po skończeniu szkoły postanowiłam otworzyć biznes (graphic design) z
koleżanką z roku. Wspólniczka była Węgierką, a ja Polką. Miałyśmy więc
dużo problemów, żeby zyskać klientów, bo się w tym kraju nie
urodziłyśmy. Muszę przyznać, że kiedykolwiek dostałyśmy jakąś pracę, to
tylko przez znajomości. Codziennie wysyłałyśmy po dwa, trzy listy-oferty
i nigdy nie dostałyśmy żadnej pracy tą drogą, ale tylko dlatego, że
znałyśmy kogoś.
Trzy lata pracowałam w tym biznesie, jednak na utrzymanie domu nie
starczało i wciąż musiałam dorabiać. Malowaniem.
Skoro było ci tak ciężko, to czy myślałaś o powrocie do Polski?
— Oczywiście! Ostatni raz byłam tam dwa lata temu. Już po tygodniu
chciałam stamtąd uciekać, bo wydawało mi się, że wszyscy Polacy są
bardzo zestresowani, a szczególnie aktorzy w teatrze. Niczego
optymistycznego z ust kolegów nie słyszałam. Nie wiem, może po prostu
sama się zmieniłam? Trudno było mi nawet nawiązać z nimi kontakt.
I jeszcze ta moja Agata! Byłyśmy w kraju wcześniej, gdy ona miała 14
lat. Ani jednego słowa po polsku nie chciała powiedzieć. Myślałam, że
mój tato mi głowę ukręci. Zwierzyła mi się potem, że gdy mówi po polsku,
to brzmi śmiesznie, więc ona nie będzie się ośmieszać.
Sama ją wychowywałam, więc nie rozumiała co to znaczy rodzina. A tu
nagle tyle krewnych się zjawiło! Nie wiedziała o co chodzi, jak ma się
zachować. Każdy do niej robił „a ciuciuciuciu”. Aż ją odrzucało!
Jak zaczęłam ją po teatrach ciągać... Nie było tam dzieci w jej
wieku, z nikim nie mogła się po angielsku porozumieć. Czuła się dziwnie.
Dla niej wszystko w Polsce było takie stare. – Ja już nie mogę po
tych pałacach chodzić, już nie mogę patrzeć na te portrety z
podkrążonymi oczami — żaliła się. — Wyjedźmy stąd! — błagała. Tylko u
Wierzynka w Krakowie się jej podobało.
Pojechałyśmy do Londynu na cztery tygodnie i dopiero tam była w swoim
żywiole.
W tym czasie mój kontrakt biznesowy z koleżanką przepadł, bo znalazła
sobie innego wspólnika. Dlatego po powrocie do Adelajdy prowadziłam ten
biznes sama. Zlecono mi nawet kilka fajnych prac. Ale... To nie są
regularne pieniądze! A ja niestety potrzebowałam forsy co tydzień, bo
dziecko uczyło się w prywatnej szkole i musiałyśmy z czegoś żyć.
— Boże! — pomyślałam. — I co ja teraz zrobię?! Otworzyłam gazetę i
stwierdziłam, że jedynie pielęgniarek tu potrzebują! Nigdy o tym
zawodzie nie marzyłam, ale konieczność utrzymania się na powierzchni
życia wygrała.
I zostałaś pielęgniarką?
— Pewnie! Nawet mówili, że jestem w tym dobra! A pracowałam w różnych
szpitalach. Przyznaję jednak szczerze, że to naprawdę ciężki zawód.
Osiem godzin na nogach i duża odpowiedzialność... Żeby zarobić jakieś
możliwe pieniądze, to trzeba pracować przez sześć dni w tygodniu. A to
nie jest życie. Ale pielęgniarstwo to jest coś takiego co po prostu mam.
Zawsze mogę pracować i z głodu – jak to mówią – nie umrę. Bo ten zawód
można ciągnąć bardzo długo, chyba nawet do siedemdziesiątki.
Pielęgniarek brakuje i chyba zawsze będzie brakowało.
Satysfakcja w tym zawodzie jest wspaniała, naprawdę. Gdybym w Polsce
została, nigdy nie robiłabym tego, co tutaj. W Melbourne też
zarejestrowałam się jako pielęgniarka, bo i tam pracy w tym zawodzie mi
nie zabraknie.
Więc przeprowadzasz się do Melbourne, żeby tam pracować właśnie w
tym zawodzie?
— Nie. Jest to zawód – rezerwa. Ja marzę o malowaniu. Teraz przed
wyjazdem nawiązałam odpowiednie kontakty i bardzo możliwe, że w
Melbourne będę miała wystawę swoich prac, bo one się podobają. Marzę,
aby w Melbourne zostać „full time artist”.
No to gratuluję i szczerze podziwiam. Jak malujesz?
— Ekspresyjnie. O tym, o czym myślę i co mi w duszy gra. W różnych
stylach. Maluję na papierze ryżowym, jedwabiu, i na kartonie. Na szkle,
na płótnie i na czym się tylko da...
Do tej pory nigdy nie miałam czasu, żeby się malowaniu poświęcić.
Robiłam to w wolnych chwilach, dla relaksu, gdy miałam ochotę. Ot taka
terapia. Potem zaczęłam się zastanawiać, co by tu zrobić, żeby obraz
łatwo sprzedać. Zaczęłam więc malować koty. Właściwie kolorowe
karykatury kotów, które bardzo dobrze się sprzedawały. Nigdy nie były na
żadnej wystawie, szły prosto do klientów.
Więc życzę powodzenia na nowym miejscu. Cieszę się, że masz szansę
na zaistnienie jako malarka...
— Jestem podniecona tą wyprowadzką. Pobiegałam po galeriach w
Melbourne i zobaczyłam, że tam nikt nie robi takich rzeczy, jakie ja
robię. Mam szanse na fajne życie na – jak to mówisz – zaistnienie. To
dzięki certyfikatom i dyplomom, które zdobyłam w Adelajdzie.
Dziękuję za wspomnienia i życzę sukcesów.
— Będzie sukces! Bo ja wierzę w siebie!
Spisała: Lidia Mikołajewska
GALERIA OBRAZÓW EWY ŁAWNICZAK
|