Ewa Leśniewska,
reżyser w Polskim Teatrze Starym w Adelaide: – W pierwszych słowach
mojego listu oświadczam pani/panu, że pracujemy „con amore”, czyli z
miłości, i nie płacimy tantiem ani gaż...
(Od lewej) Marek
Kobyłecki (drugi reżyser), Ewa Leśniewska i Andrzej Munk (prezes Teatru)
Sympatycy i widzowie
Polskiego Teatru Starego w Adelaide na ogół wiedzą, że jeśli nie obejrzą
sztuki w ściśle określonym terminie, a zawsze jest to któraś sobota i
niedziela w roku, to nie zobaczą jej być może wcale. Tymczasem ostatnie
przedstawienie zatytułowane „Dobry adres” Władysława Zawistowskiego i
wyreżyserowane przez Ewę Leśniewską, które miało swoją premierę 22
maja, mamy szansę obejrzeć ponownie już 21 i 22 października, czyli po
raz trzeci i czwarty!?
– Jest to faktycznie
wydarzenie wyjątkowe, bo przeważnie nasz teatr wystawia sztukę lub
jakiekolwiek przedstawienie słowno-muzyczne raz na rok – mówi Ewa
Leśniewska. – W tym roku postanowiliśmy, że będzie inaczej i po
niemal 6 miesiącach przerwy powtarzamy „Dobry adres”. Jest to
współczesna sztuka Władysława Zawistowskiego, która łączy trochę
historii, trochę śmiechu, trochę łez... Dostarcza widzowi wzruszenia,
jest dowcipna i świetnie przedstawia młode pokolenie Polaków. Premierę
mieliśmy udaną, bo prawie wszystkie krzesła były zajęte, a to jest
wielka radość także dla naszego kierownika finansowego. Drugie
przedstawienie również dobrze sie sprzedało. No i „dzieci” – jak nazywam
nasz zespół – strasznie chcą grać! Nogami przebierają i pytają, czy
możemy zrobić następne przedstawienie? Chociaż... jest grupa osób, która
sądzi, że to na pewno nie wypali, że niewielu widzów teraz przyjdzie. A
aktorom okropnie źle się gra, kiedy na sali jest mniej widzów, niż
artystów na scenie. To musi być wzajemny kontakt! Aktora i widza. Kiedyś
bardzo dawno, ponad dwadzieścia lat temu, gdy przyjechałam do
Południowej Australii, napisałam tekst o Polskim Teatrze w Adelaide
(dziś Polski Teatr Stary). W recenzji oceniłam, że entuzjazm i chęć
grania artystów jest tak wielka, że graliby nawet dla jednego widza! I
święcie w to wierzyłam! W momencie kiedy zaczęłam ściślej współpracować
z tym teatrem, okazało się, że temperatura między aktorem i widzem jest
niesamowicie ważna i aktor nie potrafi grać dla jednego widza. Rozkwita
talentem dopiero przy wypełnionej po brzegi sali.
Tak więc „Dobry adres” zobaczymy
ponownie, chociaż – jak słyszę – nie wszystkim to się podoba?
– Jedni mówią tak: –
kolejne granie nie ma sensu, bo nikt po raz drugi albo trzeci na
przedstawienie nie przyjdzie; Polonia w Adelaide jest t za mała, że nie
ma zwyczaju chodzenia do teatru. To jest grupa ostrożnych ludzi którzy
nie lubią ryzyka. Druga grupa wręcz przeciwnie: – nie macie racji –
powiadają, – bo są nowi widzowie, dorosło nowe pokolenie i nowe
przyjechało. Sztuka jest świetna, świetnie się nam gra. Widzowie w jakiś
sposób identyfikują się z granymi postaciami, pamiętają swoją
przeszłość. To jest grupa, która wierzy w kulturalne potrzeby Polonii i
krzyczy „musimy zagrać jeszcze raz”. To oni właśnie przegłosowali tych
ostrożnych. Ryzykujemy i gramy jeszcze raz, bo bardzo nam się chce.
Kiedy obchodziliśmy nasze 45 lecie właśnie taki tytuł daliśmy naszemu
programowi „45 lat a nam się ciągle jeszcze chce”.
Niedawno stuknęła wam pięćdziesiątka,
stanowicie najstarszy na świecie teatr polonijny, weszliście w kolejne
półwiecze, ale wszyscy w Adelaide mówią, że jesteście coraz młodsi!
– Jest to rzecz
absolutnie przedziwna i nie wiem komu należy dziękować...
Może sobie samym?
– W latach 80-tych ubiegłego
wieku przyjechała grupa 20-, 30-latków. Wśród nich było kilku
prawdziwych aktorów z dyplomami, byli wśród nas i tacy, którzy
interesowali się teatrem albo bardzo chcieli w teatrze pracować. No cóż,
upłynęło dwadzieścia parę lat, dorośliśmy do pięćdziesiątki,
sześćdziesiątki i dlatego już wiemy, że nie zagramy ponownie w tym samym
składzie „Ślubów panieńskich”. Ale nadal trzymamy się czerstwo i zdrowo.
Być może tym entuzjazmem zarażamy innych, bo... po naszym jubileuszu do
teatru zastukało kilka osób młodych , którzy do tej pory byli widzami i
zapytali jak się do nas zapisać?
No właśnie. Jak?
U nas nie ma
zapisów. Mówię zawsze tak: – przyjdź, zobacz, jeżeli chcesz – zostań.
Jeśli chodzi o reklamę to nie ukrywam, że bardzo nam pomogła nasza
strona internetowa na Australinku (niech żyje Australink!). Dzięki niej
wszyscy zainteresowani piszą do nas e-maile, my odpowiadamy i zapraszamy
w każdą środę o godzinie 7.30 wieczorem do sali prób na tyłach Domu
Kopernika. Poza tym działa poczta pantoflowa, łańcuszek dobrej woli.
Ktoś powie: – jestem w teatrze, może byś też przyszedł? I tak się
dzieje! W ten sposób średnia wieku bardzo się obniżyła, jesteśmy gdzieś
tak w okolicach trzydziestki piątki. A wracając do Australinku, to
właśnie dzięki niemu znalazł nas aktor z Polski...
...to ciekawe...
Zespół Polskiego Teatru Starego w Adelaide
... napisał, że
pragnie do Adelaide przyjechać i grać. Potrafi zaśpiewać, zatańczyć,
jego CV było naprawdę piękne. Odpisałam bardzo szczerze, że jesteśmy
teatrem amatorskim, że jeśli chodzi o zatrudnienie, to my nie jesteśmy w
stanie i nie mamy takich możliwości. Byłoby pięknie, gdyby tu przyjechał
na wakacje i podzielił się z nami swoim doświadczeniem i wiedzą,
udzielił rad i wskazówek. A jeśli chodzi o sytuację aktora w Australii,
to podałam mu dwa nazwiska – Bogdana Kocy* i Wojtka Pisarka, którzy
przyjechali z Polski i zaistnieli w teatrze australijskim, są cenionymi
reżyserami. Ale to są wyjątki. Jeśli chodzi o aktorów tutaj – to jak
wszędzie obowiązują castingi. Znajomość języka angielskiego jest
niesamowicie ważna! Podałam mu przykład Gosi Dobrowolskiej**, świetnej
aktorki, która jednak najczęściej grała cudzoziemki. Krótko mówiąc
napisałam mu taki serdeczny list, że jest nam miło, proszę nie tracić z
nami kontaktu, i w ogóle co u niego słychać?
I co słychać?
Już nie napisał,
zamilkł... A my nie możemy niczego obiecywać, gdyby ktoś zaproponował
nam dziś swoją sztukę do grania, albo swój udział w spektaklu, to na
początku odpowiedziałabym tak: – W pierwszych słowach mojego listu
oświadczam pani/panu, że pracujemy „con amore”, czyli z miłości, i nie
płacimy tantiem, a aktorom nie płacimy gaż... Narazie wszyscy
dramatopisarze, do których się zwracamy o pozwolenie na granie ich sztuk
to rozumieją i w archiwum teatru mamy miłe listy od Romana
Brandstaettera, Krystyny Kofty czy Władyslawa Zawistowskiego
Pewnie miło ci było, gdy zobaczyłaś w Przedmowie książki pana Wojtyszko...
– Och! To było
niesamowite! Kontakt z panem Maciejem Wojtyszko utrzymujemy od kilku
lat. W roku 2000 zamarzyło nam się zagrać jego komedię pt. „Żelazna
konstrukcja”, więc napisałam do niego w tej sprawie list, a on od razu
odpisał, że „tak, proszę wziąć moją sztukę”. Maciej Wojtyszko to bardzo
mądry i jeden z najlepszych i najbardziej popularnych polskich
dramaturgów. Ostatnio wydał zbiór swoich dramatów pt. „Grzechy starości”.
W swojej przedmowie obok polskich i zagranicznych scen, które wystawiały
jego twórczość, wymienia również „emigracyjny Polski Teatr Stary w
Adelajdzie!”. Zrobiło mi się ogromnie miło. I cały nasz zespół ucieszył
się ogromnie z tego, że i w Polsce, ktoś o nas będzie wiedział. Ale
prawdziwego wzruszenia doznaliśmy, gdy na nasze 50-lecie przysłał nam
wiersz* napisany specjalnie z tej to okazji.
Teraz zapytać muszę, czy ten piękny,
młody i dowartościowany zespół będzie miał co grać w następnym
pięćdziesięcioleciu?
– Ooooo tak!
Zespół ma co grać! Przyznaję, że toczymy od pewnego czasu delikatne
dyskusje na ten temat. Są – jak zwykle – dwie szkoły. Ta pierwsza,
powiedzmy postępowa, mówi, że powinniśmy grać po angielsku, wystawiać
sztuki także autorów zagranicznych. Druga zaś, ta konserwatywna
powiedzmy, uważa, że powinniśmy grać wyłącznie po polsku, bo jest to
teatr polski dla Polonii i naszym głównym celem powinno być
podtrzymywanie języka polskiego. Mówiąc nieco górnolotnie, powinniśmy
upowszechniać kulturę, literaturę i dramaturgię polską na ziemi
australijskiej i nieść „oświaty kaganek” jak za poetą powtarza nasza
koleżanka Jola Ratuszyńska. Nie wiem, jak będzie za pięćdziesiąt
lat, ale myślę, że na tzw. dzień dzisiejszy będziemy grać po polsku i
wystawiać polskich autorów. Polska dramaturgia dla mnie osobiście jest
skarbnicą bez dna. Dla niektórych liczy się tylko Wyspiański albo
Fredro...
A ty lubisz współczesnych autorów?
– Oczywiście, że lubię współczesny teatr, ale wydaje mi się, że „płodozmian” w teatrze
jest bardzo ważny. Graliśmy „Teatr amatorski” Bałuckiego, który jest
sztuką z początku XX wieku, graliśmy Fredrę i Zapolską, a także Mrożka,
a teraz Zawistowskiego. Zdradzę, że w tej chwili przygotowujemy się do
sztuki, także współczesnej, ale już wkrótce na scenie znów będzie
klasyka, bo mamy to w programie. Wydaje mi się, że jeśli nawet
powtarzamy pewne tytuły, bo kilka razy teatr wystawiał „Zemstę”, kilka
razy grał „Moralność pani Dulskiej”... to nie szkodzi! Po dwudziestu
latach inaczej się na tę sztukę patrzy, poza tym ktoś inny gra, ktoś
inny reżyseruje... więc nie jest to złe. Sadzę, że nam – widzom – należy
pokazywać rozmaitych autorów i różne spojrzenia na życie. Może nie każdy
zdaje sobie sprawę, że z polską sztuką współczesną nie jest łatwo.
Dramaturgia polska idzie w kierunku teatru awangardowego, abstrakcji,
która na naszym gruncie nie będzie najlepiej przyjęta. A ponadto wiemy,
że nie podołamy aktorsko, ponieważ jesteśmy tylko amatorami, a nawet
najzdolniejsi amatorzy nie opanowali i nie znają rozmaitych technik
aktorskich. Również dla widza, który nie jest przygotowany, nie wyrasta
na teatrze eksperymentalnym, nie obcuje z nim – odbiór może być trudny.
A zatem szukamy sztuk, które mają fabułę, które mają wstęp – rozwinięcie
– zakończenie, i które niosą coś ze sobą, mają tzw. morał czy
przesłanie. Choć nie wszystkie muszą mieć morał, bo nie jesteśmy teatrem
moralizatorskim czy ściśle edukacyjnym. Ale chcemy zachować polskość,
zachować polskie poczucie humoru, wartości, które są charakterystyczne
dla naszego społeczeństwa. Poza tym chcemy przypomnieć, ze polski teatr
nie zaczyna się i kończy na Wyspiańskim, Zapolskiej i Fredrze... że są
jeszcze inni.
Polskim czytelnikom możemy chyba też
powiedzieć, że nie tylko z odpowiednim doborem repertuaru jest trudno,
ale i z finansami na przykład?
– Kiedy
przygotowujemy przedstawienie, musimy również myśleć o tym, że tą naszą
pracą zarabiamy pieniądze na wypożyczenie sali, na kostiumy, kosmetyki
do charakteryzacji, na rekwizyty i scenografię. Bilety są po 15 dolarów.
Z ich sprzedaży finansujemy kolejną premierę. Ktoś mi niedawno
powiedział: – przed laty bilety kosztowały tylko 2 dolary! Ja na to: – ma
pan rację, ale to było w ubiegłym wieku!
I pytają też o... pączki! Będą tym razem?
– Będą! Przecież to
nasz zwyczaj, że w foyer podczas antraktu jemy pyszne pączki. Jest też
kawa i herbata, po prostu otwieramy teatralny bufet. Ale może nie
wszyscy jeszcze wiedzą, ze urządzamy też kiermasz polskiej książki,
którą sprzedajemy naprawdę tanio. Te książki otrzymujemy przeważnie w
wielkich paczkach od rodzin osób, które już odeszły. Co z tym zrobić?
Powiedziałam, że to przecież majątek narodowy, nie może się zmarnować.
Niech trafiają więc w dobre ręce, niech będą czytane...
Serdecznie dziękuję za rozmowę. Wiem,
że jesteś osobą niezwykle zajętą, bo pracujesz zawodowo i społecznie nie
tylko w teatrze, ale i w radiu...
– Wraz zespołem z
teatralnym przygotowuję właśnie listopadową audycję radiową, która jest
nadawana ze stacji PBA FM u pana Jerzego Dudzińskiego. Potem,
również w listopadzie, spotkamy się z członkami i sympatykami Polskiego
Towarzystwa Kulturalnego, żeby przedstawić nie tylko teatr, ale i
15-minutowy reportaż o naszej pracy przygotowany dla TVN przez Tomka
Wilińskiego. Na tym spotkaniu w Centralnym Domu Polskim, które jak
zwykle poprowadzi pan Wacław Jędrzejczak, artyści zaprodukują się
na żywo. W grudniu zaś jesteśmy zaproszeni przez panią Krystynę
Misiak, do udziału w spotkaniu z okazji 25-lecia stanu wojennego.
Mimo, że przez najbliższe dwa miesiące tego roku jesteśmy naprawdę
zajęci, to nasz zespół aktorski nie może doczekać się, by zacząć prace
nad kolejną sztukę.
Jaka to sztuka?
Takiej, jakiej jeszcze w Adelaide nie było! Właśnie dostałam wiadomość od współczesnego
autora polskiego, że gratis ofiarowuje nam swoją komedię. Zdradzę, że to
współczesna komedia wiejska tylko dla dorosłych. Zagra w niej dziewięć
osób. Już dziś zapraszam na premierę.
Która odbędzie się...
Nie chcę podawać wiążących terminów. Przygotowanie niemal każdej premiery zajmuje nam
około 9 miesięcy mozolnej pracy. Po 9 miesiącach rodzi się dziecko – jak
powiada Marian Gawęda, który związany jest ze „Starym” od
przeszło 40 lat. Ale kto wie, może tym razem będzie to wcześniak?
Maciej Wojtyszko z okazji Jubileuszu Polskiego Teatru Starego w
Adelaide:
„Szanowna Pani,
w załączniku wierszyk ułożony specjalnie
z okazji Waszego Święta. Z radością, że wystawiliście „Żelazną
konstrukcję” i z podziękowaniem za pamięć.”
Co może zrobić zdolny Polak
gdy tak daleko w życiu zajdzie
że, zamiast po ojczystych polach,
chadza po mieście Adelajdzie?
Jak widać można zrobić teatr,
choć pomysł nie jest oczywisty,
bo teatr to jest straszny kierat
a język trudny choć ojczysty...
Lecz zdolny Polak, choć nie traci
ani nadziei, ani wiary,
swój teatr nazwie jak należy,
czyli od razu – Teatr Stary.
Skoro już macie jubileusz,
skromne marzenie wyznać chcę tu:
wkoło niech będzie jak najwięcej,
w teatrze jak najmniej postępu.
Niech tradycyjnie dobry teatr
robią porządnie zdolni ludzie.
Niech widz – jak zawsze – ma swe święto
i na to święto chętnie pójdzie.
Niech się rozbawi i ucieszy,
i niechaj go przygoda spotka,
i niech odnajdzie w sobie dobro,
a także piękno – tak od środka.
Niech myśl się żywsza w nim obudzi,
niech coś zrozumie, coś potępi,
a teatr niech nie pędzi naprzód,
tylko z uporem patrzy głębiej.
Nastrój niech złączy wszystkich w sali –
stan oświecenia, nawet łaski,
a dusz komunii niech nie przerwą
reklamy mydła lub podpaski.
Niech będzie radość i przymierze,
i niech się czas radośnie plecie,
i niech Wam w dobrym zdrowiu minie
kolejne pięćdziesięciolecie.
I choć tam rafy, krokodyle,
kangurów moc za każdym krzakiem,
do Polski będzie coraz bliżej,
bo gdy ktoś rodzi się Polakiem
umie tęsknotę leczyć sztuką
i tym sposobem, choć w rozterce,
da sobie jakoś w życiu radę
bo ma w zapasie – drugie serce.
* Bogdan Koca
to aktor, reżyser, pisarz, kompozytor. W 1975 roku
ukończył Akademię Teatralną w Warszawie. Do Australii przyjechał w 1982
roku. Wyreżyserował wiele przedstawień teatralnych, w tym „Hamleta”
Szekspira i „Ślub” Gombrowicza na Adelaide Festival of Arts w 1986 roku,
a także „Splendid's” Jeana Geheta dla Belvoir Street Theatre w 1995 roku.
W 1989 r. został nominowany do Australian Film Institute Award w
kategorii Najlepszy Aktor Drugoplanowy za rolę w „Ghosts...Of
The Civil Dead”. Jego dorobek jako dramaturga obejmuje „Prelude
to Joyce's Artist”, „Northwest of Cusco” i „The Poet”. Jego sztuka
„My Name Is Such And Such” otrzymała Sydney Critic's Circle Award w 1993 r.
i była nominowana do Green Room Award w Melbourne w 1994 roku.
W 1997 r. Koca założył Sydney Art Theatre i jako jego dyrektor
artystyczny wyreżyserował wiele spektakli, m.in. „Under Milk Wood”,
„Antygonę”, „Makbeta” i „Śmierć w Wenecji”. Ostatnio Koca wystąpił jako
Solony w „Trzech Siostrach” Sydney Theatre Company i profesor Kurman w
„Biography: A Game” Sydney Art Theatre.
** Gosia Dobrowolska
„Nie wolno się bać” – fragment rozmowy
Dominiki Cosic z „Dziennika Polskiego” z Gosią Dobrowolską
Wyjechała Pani do Australii
kilkanaście lat temu. Co się okazało najtrudniejsze w nowym życiu?
– Obcość wszystkiego. Po przyjeździe do
Australii czułam kompletną obcość. Znalazłam się na najbardziej
oddalonym kontynencie i wszystko mi było totalnie obce, począwszy od
powietrza i natury, bo tam nawet powietrze inaczej pachnie. To był dla
mnie szok. Bałam się, że nie znajdę tam niczego dla siebie. Ale człowiek
się potrafi do wszystkiego przyzwyczaić, z biegiem czasu poczułam się
więc, jak u siebie.
Nie każdy jednak potrafi poczuć się
na emigracji na tyle dobrze, by móc zrobić karierę, zaistnieć zawodowo.
Jak Pani sądzi, dlaczego Pani udało się odnieść sukces zawodowy?
– To przestawienie się jest faktycznie
bardzo trudne. Słyszałam o wielu tragediach ludzi, którzy nie potrafili
się odnaleźć. O zdolnych reżyserach, aktorach, w Polsce odnoszących
triumfy, a na emigracji kompletnie zagubionych. Nie mam recepty na
sukces. To chyba wiara w to, co się chce robić. Strach jest najgorszy.
Nie wolno się bać. Jeżeli rozmawiając z kimś, od kogo zależy moja
kariera, okażę strach, to ten ktoś będzie się bał mnie zatrudnić. Gdy
dostałam moją pierwszą rolę, praktycznie w ogóle nie mówiłam po
angielsku. To była główna rola w teatrze, w „Bachantkach” Eurypidesa.
Miałam jednak taką pasję w sobie, taką wiarę w siebie, że gdy reżyser
spytał: – „poradzisz sobie?”, odparłam, że tak, naturalnie, dam
sobie radę.
Jak się gra w nieznanym języku?
– To była bardzo mozolna praca. Najpierw
w słowniku szukałam słowa po słowie, tłumaczyłam sobie cały tekst.
Chciałam przecież wiedzieć, co będę grać, mówić. Potem poprosiłam
znajomego, by mi to wszystko wyraźnie, powoli przeczytał i nagrał na
taśmie, bez interpretowania. W ten sposób potrafiłam prawidłowo wymówić
każde słowo. Ostatnim etapem była praca nad rolą, jej interpretacją.
Najtrudniejszy jednak był ten słownik. Dostałam potem wspaniałe
recenzje, wszyscy myśleli, ze jestem Australijką, która... tak
fenomenalnie imituje obcy akcent. Dzięki temu spektaklowi dostałam rolę
w „Silver City”, filmie o powojennej emigracji w Australii. Bohaterzy to
Polacy. Najpierw mieli ich grać Australijczycy. Ponieważ jednak pojawiła
się wtedy nowa polska emigracja, producent zmienił plan. Odpadłam po
pierwszym przesłuchaniu z powodu nieznajomości języka. Potem jednak
producent zobaczył mnie we wspomnianej roli w teatrze. Reżyserce
odpowiadała moja twarz, słowiański typ urody. Na ponownych zdjęciach
próbnych przetestowali mnie od „a” do „zet”. I dostałam rolę, mimo że
była ona przeznaczona dla innej aktorki i musiano zerwać z nią kontrakt.
Nie przeżyła Pani nigdy momentu załamania, zwątpienia?
– Był taki okres kryzysu. Zmęczyło mnie
bycie aktorką, która tylko czeka na dalsze propozycje, siedząc przy
telefonie. Chciałam się bardziej uniezależnić. Poczułam, że za mało
decyduję o sobie – poczułam, że jestem w ślepym zaułku. Jestem z natury
aktywna i samodzielna. Musiałam więc zacząć coś robić. Podjęłam pierwsze
próby pisania scenariuszy, nic z tego jednak wówczas nie wyszło.
Zaczęłam uczyć w szkole filmowej. Zaczęłam reżyserować w teatrze,
zrobiłam kostiumy do filmu fabularnego – od projektu po wykonanie.
Poczułam się o wiele lepiej. I napisałam teraz pierwszy scenariusz,
który został zaakceptowany, a który mam zamiar wyreżyserować w przyszłym
roku. Będzie to historia bardzo współczesna, związana z konsekwencjami
wojny w Jugosławii. Akcja będzie się toczyć jednak tylko w Australii.
Lidia Mikołajewska
|